Wystawa Malarstwa 

Urszuli Broll

"Akwarele Geometryczne "

06.06.2013

Urszula Broll 

Urodził się w 1958 roku, w Olkuszu. W roku 1986 uzyskał dyplom na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Studiował też malarstwo, pod kierunkiem prof. Jana Świderskiego i prof. Zbysława Maciejewskiego, a także litografię w pracowni prof. Włodzimierza Kunza. W latach 1988 – 90 był asystentem na Wydziale Grafiki. Od 1990 roku zajmuje się wyłącznie malarstwem. Pokaźny dorobek artystyczny prezentował na ponad dwudziestu indywidualnych wystawach w kraju i za granicą. Uczestniczył też w wielu wystawach zbiorowych i plenerach. Prace Adama Marczukiewicza trafiły do wielu kolekcji w Polsce i w Europie.

Urszula Broll to nestorka polskiego malarstwa, współtwórczyni neoawangardy lat powojennych i legendarna postać katowickiego środowiska artystycznego. To w jej pracowni malarskiej powstała grupa ST-53. Z osobą i twórczością Urszuli Broll związane są wielkie postaci ówczesnego życia intelektualnego i artystycznego, m.in.: Konrad Swinarski, Zdzisław Beksiński, Henryk Waniek, Stanisław Fijałkowski, Ryszard Krynicki, Tadeusz Kantor, Andrzej Wajda i Julian Przyboś.

Akwarele geometryczne Broll tworzy od wczesnych lat 60., są one swoistą marką autorki. Pierwsze prace powstały pod wpływem teorii Władysława Strzemińskiego, duchowego patrona grupy ST-53. Kolejne akwarele, nawiązując do hinduskich mandali, wprowadzają odbiorcę w kulturę i sztukę Indii. Urszula Broll po raz pierwszy wystawiła się w Szczecinie w 1957 roku razem z warszawskimi twórcami związanymi z galerią Krzywe Koło. Sprawy osobiste znów przywiodły malarkę do naszego miasta, a Galeria 111 miała wyjątkową okazję poznania autorki i zorganizowania wystawy prac pochodzących z jej zbiorów rodzinnych.

„Nic nie wiemy o naszych wewnętrznych sprawach”.
    Rozmowa z Urszulą Broll  kwiecień 2013 Szczecin

Z panią Urszulą Broll i jej synem Rogerem spotkałam się w Szczecinie, w urządzonym w buddyjskim stylu mieszkaniu na strychu. Towarzyszył nam pies i kot. Rozmawialiśmy i przeglądaliśmy prace, które zawisną na wystawie „Urszula Broll ”akwarele geometryczne 1963-2013”. Malarka nie należy do osób bardzo rozmownych, raczej sama zadaje pytania.

Urszula Broll: A panienka ile ma lat?

Natalia Gendaj: Prawie 30.

Jezus Maria! Chociaż ja też wyglądałam na młodszą, miałam urodę dziewczynki.

Do jakiej szkoły Pani chodziła?

Do Katowic. Przed wojną chodziłam do szkoły polskiej. Matka urodziła się w Berlinie, ale mieszkała u swoich krewnych na Śląsku. Tam się urodziłam. Potem przyszła wojna. Byłam bardzo histerycznym dzieckiem, więc moja mama wysłała mnie do Wrocławia. Tam chodziłam do niemieckiej szkoły. Po niemiecku nie znałam ani słowa, a nauczyłam się języka w pół roku, później, jeszcze w trakcie wojny, wróciłam do Katowic – już do niemieckiej szkoły.

Freuda i Junga uczyła się Pani w szkole?


Nie. Junga i Freuda poznałam później, przez Konrada Swinarskiego. Miałam ciotkę w Berlinie, która wysyłała nam oryginały.


Ma Pani bardzo bogate życie duchowe: malarstwo, poezja, filozofia, hinduizm.

Ciekawie się też zaczęło, bo w komunizmie. Grozili nam.


Pani grozili wyrzuceniem ze studiów.


Studiowałam na katowickim ASP, na wydziale grafiki i plakatu propagandowego. Innego nie było, a ja nie miałam pieniędzy na wyjazd do innego miasta. Przychodził na nasz wydział jeden politruk i badał, co robimy. Dwa razy prosił naszego dziekana, żeby mnie usunął, on mnie jednak wybronił.


Jaki miał być powód relegowania?

M. in. pytał się nas o boga. Mimo że ja już dawno byłam niewierząca, zapytałam się, skąd on ma dowód na jego nieistnienie. Bardzo go to zdenerwowało.


A jeśli chodzi o Pani twórczość.


Przede wszystkim za kolory.


Za dużo czy nie takie, jakie powinny być?


Za intensywne. Dozwolony był kolor ciała, kolorowe ubrania.

Ale kiedy oglądałam Pani pierwsze prace, to one wcale nie są kolorowe. A przynajmniej nie przesadnie, później tego koloru jest znacznie więcej.

Wtedy chodziło o fotograficzną dokładność, a Śląsk nie był tak kolorowy.

Poza kolorem niewłaściwa była chyba również forma. To były bardzo kubistyczne prace.

Trochę się włączyliśmy w ten nurt. Następnie poznaliśmy krąg Swinarskiego i z nimi uformowaliśmy grupę.


Słynna grupa ST-53, pierwsza katowicka alternatywa w PRL-u. Długo to trwało?

Nie, ale to był bardzo intensywny okres. Zarówno w spotykaniu się, jak i malowaniu.


A jednak oddaliła się Pani od grupy.

Byłam jej współzałożycielką, ale i pierwszą osobą, która z tej grupy wyskoczyła.


Członkowie grupy wpływali na siebie malarsko?


Myślę, że tak. Prace Konrada Swinarskiego były bardzo specyficzne. To też były formy geometryczne.

Jak to się wszystko zaczęło?


U mnie często się spotykano, bo miałam warunki fizyczne, czyli metraż. Grupa ST-53 była obroną przed socrealizmem czysto politycznym. Później zaczęli zjeżdżać się do nas eksperci od malowania.


Eksperci?

Krytycy.

I co mówili?

Doceniali, że malujemy tak, jak malujemy.

Nie było w takim razie ostrej krytyki?


Nie, po prostu nas pilnowano. Przede wszystkim, czy nie robimy czegoś politycznego. Mogliśmy mieć spore problemy, a i tak było nam ciężko. Artyści, którzy należeli do partii otrzymywali intratne propozycje zarobkowe, a my musieliśmy bardzo starać, żeby przeżyć. Czasami udało się coś sprzedać, ale raczej nie możnym tego świata. To był okres czysto idealistyczny.

Nazwa grupy pochodzi również od pierwszych liter nazwiska Władysława Strzemińskiego. Jego teorie miały duży wpływ na powstanie ST-53?

Strzemiński bardzo chorował, zniszczył go głód. Pod naciskiem partii wyrzucano go z każdej pracy. Konrad Swinarski był w Łodzi jego uczniem i został z nim do końca. Po śmierci Strzemińskiego przyjechał do Katowic. W Łodzi zamknięto wtedy wydział plastyczny, więc wszyscy przenieśli się na Śląsk, dzięki temu mogliśmy się połączyć. Fascynacja Strzemińskim wynikała z tego, że po raz pierwszy poznaliśmy coś wyjątkowego i oryginalnego.

Dużo informacji o tamtych czasach pochodzi z różnych wspomnień członków grupy ST-53. Pani też pisała wtedy wspomnienia?

Nie, pisałam wiersze, ale już ich nawet nie mam.

Niektóre z nich były publikowane w katalogach grupy.

Chyba tak, ale ja nawet tych katalogów nie mam. Nie skupiałam się na tym, pisałam je i przestawały być dla mnie ważne.

Może chodzi o to, że po opublikowaniu wiersze przestają być już nasze?

Może tak, ale ja głównie interesowałam się malowaniem, reszta mnie nie zajmowała.

Potem była kolejna grupa, Oneiron. Mowa oczywiście już o latach 70.

Stworzyliśmy ją również dlatego, że w ogóle nie mogliśmy przebić się zarobkowo. Chcieliśmy zbudować sobie jakieś zaplecze. Ale to też długo nie przetrwało.

Z różnych źródeł wiadomo, że była to bardzo rozrywkowa, żeby nie powiedzieć „używkowa”, grupa.

Nie, my się nigdy nie bawiliśmy, wszystko było bardzo na poważnie.


Andrzej Urbanowicz wspominał, że spotkania polegały na wymyślaniu różnych zabaw.

Na wymyślaniu tak, ale to nie była zabawa. Ja byłam zawsze bardzo poważna, a Oneiron był związany z rozwojem i widzeniem pewnych rzeczy – każdy z nas rozwijał się w tej grupie. Każdy osobno, ale wszyscy poza socrealizmem.

Bo socrealizm był tym, co bezpośrednio łączyło i tworzyło te grupy?

Wszystkie grupy artystyczne miały właściwie tę samą sytuację. Szukaliśmy osób, z którymi można się porozumieć. Ponieważ byliśmy małą grupą, a bardzo mało osób było wtedy zainteresowanych czymkolwiek, zaczęliśmy o tym ze sobą rozmawiać.

Kiedy nastąpiła mistyczna przemiana? Wydarzyło się coś wyjątkowego?

Nie wiem, po prostu stało się. Stwierdziłam, że chciałabym zacząć inaczej. I zaczęło się od tego, że, nie wiedząc dlaczego, rysowałam koła. Nic nie wiedziałam wtedy o mandalach. Nigdy nie starałam się tego nazwać.

A jednak pierwsze prace nazwała Pani mandalami. Zauważyłam też, że mandale, dopóki nazywają się Mandalami, to nimi do końca nie są, a kiedy przestaje je Pani tak nazywać, zaczynają bardzo mandale przypominać.

Chyba tak jest. Ja się nawet zastanawiałam, czym było to spowodowane. Teraz mam nawet ochotę wrócić do tego jeszcze raz, są sprzyjające warunki.

Śląsk i Katowice też miały wpływ na grupę?

To był raczej przypadek, po prostu grupa składała się z osób malujących w Katowicach.

Roger twierdzi, że Śląsk to zagłębie mistycznej sztuki. Może jednak jego atmosfera miała jakiś wpływ na mistyczny charakter całej grupy?

Po prostu odeszłam od katolicyzmu i w pewnym momencie zaczęłam poszukiwać czegoś innego. Moi koledzy podobnie. Do tej pory uważam, że czuję to.

Podczas rozmowy wciąż przeglądamy rozłożone przed nami prace.
Gdyby nie sygnatury, to czasami miałabym problem z rozpoznaniem, co jest górą a co dołem.


To powinno być oczywiste.

Dlaczego? Ma to jakieś symboliczne znaczenie?

Koło musi być na górze, to jest zasadnicze. Na dole jest pustka.

Koło zawsze musi być na górze?

Nie zawsze, ale w tej akwareli musi. Czasami może być na dole, ale nie w tym wypadku.

Dlaczego?

Kompozycja.

Czyli nie ma to żadnego znaczenie symbolicznego? Chodzi raczej o intuicję.

Całkowicie.

Czy w odbiorze Pani prac potrzebna jest wiedza na temat hinduizmu?

Nie.

A jednak, nawet jeśli nie zdawała sobie Pani sprawy z tego, że maluje mandale, to musiał nadejść moment konfrontacji?

Nie mieliśmy wtedy żadnej literatury. Jakaś może była, ale ja się nigdy tym nie interesowałam. Po prostu była taka potrzeba wyrażania się przez coś, co nie było realistyczne. To była pewnego rodzaju emanacja.


Czyli emanacja byłaby jakimś intuicyjnym rozumieniem?

Odczytywaniem.

To jak Pani się dowiedziała, że to, co Pani maluje to mandale.

Ktoś podróżował do Indii i przyniósł mi kiedyś książkę z hinduskimi reprodukcjami. Wtedy zrozumiałam, że jestem zupełnie nieświadomie przyłączona do tego nurtu.

A kiedy Pani się już dowiedziała, zmieniła pani w jakiś sposób swoje malarstwo?

Nie, ale w końcu poczułam się osadzona.


Jak w takim razie wytłumaczyć ten fenomen, że nieświadomie używa pani symboliki hinduistycznej?

Przez całą sztukę płyną różne nurty, do których przyłączeni są ludzie. Musi istnieć jakiś wewnętrzny język. Wszyscy mają go w sobie. No może nie wszyscy.

W takim razie skąd ta wielokrotnie pojawiająca się w Pani mandalach ryba?


Wszyscy się o to pytają. Nie wiem, po prostu ją maluję. Może dlatego, że to mój znak zodiaku.

Czyli nie ma ona nic wspólnego z hinduizmem?

Nie. Malowałam tak, jak chciałam.

Jedną z prac nazwała Pani Om, to już przecież bardzo świadome nawiązanie do hinduistycznej symboliki.

Om w hinduizmie jest bardzo rozległe, może znaczyć wiele. Praca ta jest natomiast bardzo geometryczna i w zasadzie nie wiadomo, o co w istocie chodzi. W zasadzie wszystko mogłoby być bez nazwy.

Robi Pani szkice do swoich prac?

Nie. Wszystko przychodzi samo.

Natchnienie?

Nie, raczej potrzeba zanurzenia się w tym klimacie. Nic nie wiemy o naszych wewnętrznych sprawach, np. to, że ktoś śpiewa. Oczywiście, głównie są to predyspozycje głosowe, ale fakt, że ktoś śpiewa lirycznie czy dramatycznie – nie wiemy, dlaczego akurat takiego wyboru dokonał.

Przeglądając mandale, trafiamy na portret dziewczyny.

A to jeden z pierwszych moich rysunków. Zresztą to mój autoportret, rysowałam go jeszcze na studiach.

Na czole dziewczyny widać kropkę, dokładnie taką, jaką noszą hinduski.

Spotkanie Urszuli Broll z Mistrzem  Rosim Haradą w Galerii 111

w styczniu 2013 roku